sobota, 3 maja 2014

Zawsze dziękuj, choćby przed samym sobą

Wojna. Każdy z nas może powiedzieć, że w jakiejś tam uczestniczył lub go dotknęła. Ale czy na pewno? Czy sprzeczki domowe rzeczywiście można uznać za wojnę? Można ją prowadzić samemu ze sobą, ale jednak to też nie to samo. W swoim życiu prowadzimy walki – z innymi i z sobą. Jednak nikt z nas nie doświadczył wojny. I oby nigdy do tego nie doszło…


Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat. (Talmud)

Czasem lubię z premedytacją się zdołować. Czasem mam fazy na oglądanie filmów. Dziś wzięło mnie na Listę Schindlera w reżyserii Spielberga. Niby jeden z wielu filmów tej samej treści – o człowieku, który ratował Żydów (a może powstał już film o takim tytule?). Nie bądźmy jednak sarkastyczni i nie rozwodźmy się nad tym, czy robienie takich filmów to zysk czy też nie.

Deszcz za oknem pada niemiłosiernie kiedy to piszę, może i dobrze. Przy Liście nie da się uniknąć deszczu łez. Z początku Oskar Schindler, wykreowany przez genialnego Liama Neesona, jawił mi się jako jeden z tych wyrachowanych Niemców za panowania Hitlera. Szybko jednak okazało się, że jest to osoba o wielkim sercu, która w Żydach widzi ludzi równych sobie, a nie „szczury i robactwo”, jak choćby Amon Goeth, komendant obozu w Płaszowie (Ralph Fiennes). Końcowe sceny, kiedy Oskar żegna się z uratowanymi przez siebie więźniami, płacząc i obwiniając się, że mógł uratować ich więcej, była niesamowicie poruszająca. Podobnie jak scena z małą dziewczynką, która niezauważona mija żołnierzy i mordowanych na ulicach Żydów i chowa się pod łóżkiem. Zwraca uwagę, ponieważ film jest w wersji czarno-białej, a płaszczyk małej jest barwy brudnej czerwieni i jest jedynym kolorystycznym akcentem w całym filmie.



Mimo, że w filmie jej historia kończy się tragicznie (Schindler widzi jej ciało w trakcie masowego palenia zwłok), w rzeczywistości na szczęście była inna – ocalała, a swoje wspomnienia z tamtego okresu opisała w książce Dziewczynka w czerwonym płaszczyku. Jej obraz nasunął mi też skojarzenia związane z dwoma innymi filmami: Korczak oraz Dzieci Ireny Sendlerowej, związane z tematyką dzieci żydowskich w trakcie wojny.

Choć jestem tępakiem z historii, to czasem czuję, że treści związane z II wojną, Auschwitz i innymi obozami, ludzkie losy w tamtym czasie, jakoś mnie pociągają, fascynują. Bo przecież nie mogę powiedzieć, że mi się to podoba!
Nigdy nie byłam w Oświęcimiu. Wizja zobaczenia tego wszystkiego napawa mnie autentycznym przerażeniem. A przecież minęło tyle czasu, przecież nigdy osobiście mnie to nie dotknęło, jakoś w domu kult pamięci wojny nie istniał, nikt nikomu nie opowiadał wydarzeń z tamtego okresu (mama kiedyś powiedziała mi, że dziadek nigdy nie chciał o tym rozmawiać, a co mógłbyłby opowiadać, skoro mieszkał na wsi z dala od miasta?). Więc dlaczego? Nie mam pojęcia. Pamiętam jak w gimnazjum, w trakcie kolonii wakacyjnych, pojechaliśmy kolorową kolejką wąskotorową do Muzeum Stutthof w Sztutowie. W głowie zostały mi tylko strzępki obrazów: wyasfatowany parking, zielona trawa, słońce i… widok sterty podeszw od butów usypanej w wysoki kopiec. I jeszcze jedno – kiedy zwiedzaliśmy wnętrza baraków, drewnianych, pokrytych odłażącą białą farbą, kiedy szliśmy w nich slalomem między ustawionymi raz z lewa, raz z prawa, tablicami informacyjnymi, pamiętam swoją panikę, kiedy zaczytana spostrzegłam, że jestem tam sama. Pamiętam uczucie ścisku i braku powietrza jaki mnie momentalnie opanował. Przecież nie będę krzyczeć, ani wyskakiwać przez i tak za małe okno! Puściłam się biegiem między tymi tablicami, a barak, jak długi ciasny korytarz ciągnął się w nieskończoność zanim wreszcie znalazłam drzwi na zewnątrz. Wycieczka mknęła szybko przez kolejne pomieszczenia, a ja – blada i zlana potem, znalazłam ich odpoczywających w przyjemnym cieniu, jak gdyby nigdy nic opierających się o brązowe ściany innego budynku. Wiem, że ten strach i próba wydostania się z baraku wstrząsnęły mną bardziej niż widok pieca krematoryjnego… Takie mam wspomnienia ze Sztutowa, który jest chyba stosunkowo niewielki w porównaniu do Oświęcimia.

Moje obawy co do „odwiedzenia” Auschwitz pogłębiły się ostatnio też z innej perspektywy niż doznanie wewnętrznego szoku z ogromu poruszających widoków. Czytałam ostatnio artykuł >klik<, który poruszał zagadnienia dotyczące sposobu udostępniania takich miejsc oraz oburzających zachowań ludzi. Jednak wierzę, że kiedyś zbiorę się na odwagę i pojadę tam.

Konkludując i odnosząc się do tytułu wpisu – uważam, że zawsze należy dziękować – Bogu, Losowi, komu kto uważa, za to, że nie musieliśmy żyć w takich czasach, że nawet jeśli jest nam ciężko, tamtym ludziom było nieporównanie gorzej.
Życzę sobie i Wam, aby nigdy tego typu sytuacje się nie powtórzyły, aby te miejsca kaźni były ostrzeżeniem dla wszystkich żądnych władzy, ale też miejscem zadumy i pamięci o tych, którzy nie mogli cieszyć się życiem, spokojnym albo nawet i nie, tylko dlatego, że odebrano im taką możliwość.


zdjęcia:
2. screen z cda.pl
3. jw.


Wpis został przeniesiony z mojego innego bloga.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz